cze 08 2015

Dlaczego niektóre rzeczy się nie zmieniają mimo naszych ‘chęci’?

Pictorial-Key-Tarot_6Tytułowe chęci są tu słowem kluczem do dzisiejszego przemyślenia. Od jakiegoś czasu odsuwam od siebie ten dręczący temat, bo nie bardzo chcę zaglądać w niektóre problemy, niektórych się boję, a inne są mało przyjemne lub drażliwe… Ostatnio wraca do mnie temat do analizy- Dlaczego niektórzy ludzie zamiast przyjąć pomoc, szukają potwierdzenia własnych słów: nic się tu nie poradzi, nie da zrobić….

Zamiast skorzystać z dróg, opcji, które są nieznane o ileż wygodniej, bezpieczniej jest tkwić we własnych czterech ścianach, we własnym nawet tzw. piekiełku niż narazić się na niewygody. Tutaj ciekawie ukazała się 4 buław- piękna karta na dom i domostwo…a jednak ma swoje drugie dno. W pytaniach o sytuacje trudne, dręczące, życiowo-rodzinne, ukazuje na minusie zamykanie się przed osądem świata zewnętrznego i ważenie się we własnym sosie. Nawet jeżeli zmiana, wyrwanie się, uzdrowienie jest możliwe ale kosztem narażenia się na tzw. gadanie ludzi, narażenia się na pośmiewisko, ‘zrobienia z siebie pajaca’ w oczach innych- to często wybiera się jednak własne bezpieczne piekiełko.

Powraca do mnie ostatnio jak bumerang sprawa kobiety, którą poznałam parę lat temu. Los zetknął nas razem, bo każda z nas miała coś, jakąś umiejętność, której potrzebowała druga, trochę na zasadzie wymiany, wzajemnej pomocy (akurat zupełnie nie związanej z wróżkowaniem czy ezoteryką :))…a że dodatkowo się polubiłyśmy to naturalnie zaczęło nam przychodzić zwierzanie się i otwieranie przed sobą serca. Nasz układ-znajomość ciągnął się spokojnie przez 2 lata, po których kobiecie świat runął na głowę- wielkie nieszczęście w rodzinie, trudna i ciężka choroba dziecka. Nie wtrącam się nigdy w niczyje sprawy, ani nie udzielam tzw. ‘dobrych’ rad, bo nie czuję się uprawniona dopóki ktoś wyraźnie nie poprosi o moją opinię. Kobieta instynktownie lgnęła do mnie, podpytywała, szukała możliwości wyjścia, pomocy. Wydawało się wówczas, że rzeczywiście jest wstanie zrobić wszystko by dziecko odzyskało zdrowie. Podzwoniłam więc i popytałam kto, gdzie, jak pracuje z takimi przypadkami, jako że kobieta nie była nigdy w tematach ezoterycznych, ale znajomość ze mną otworzyła ją bardziej na ten świat (nie chowam kart pod poduszkę gdy ktoś przychodzi do mnie do domu :), nie wstydzę się wróżenia). Podałam konkretny adres, telefon, nazwisko, nie było to obciążone ani wielkim zobowiązaniem fin., jedynie tzw. co łaska, bo uzdrawianiem zajmował się akurat prawosławny batiuszka, który pomagał z powołania, serca pragnienia, głównie modlitwą. W czym więc problem? W tym, że trzeba było pojechać, przyznać się do problemu. A jakoś tak głupio stanąć przed prawosławnym duchownym, gdy się jest katolikiem-to jeden z argumentów… Poza tym jakoś tak samemu jechać to dziwnie i nieswojo, a wiadomo czy to w ogóle pomoże, może nie warto, a kto w ogóle wierzy w takie gusła? Odpuściła więc sobie, nie zezłościłam się jeszcze za pierwszym razem… Jednak gdy problem zaczął się regularnie powtarzać, utyskiwania i lament na chorobę dziecka, i na to, że nic się nie da zrobić…już mniej było we mnie łagodności. Telefon w trudnej chwili z zapytaniem, na które nie oczekuje się konkretnej odpowiedzi: To chyba już się nic nie da tutaj zrobić, pani Magdo? Ja na to zrezygnowana- nie, chyba nie… I wiem dlaczego, ale jak to wytłumaczyć drugiej stronie? Jak wytłumaczyć człowiekowi, że nie da się nic zrobić, bo to osoba najbardziej zainteresowana, zamyka się na pomoc. Chce pomocy, tak, ale bez wysiłku ze swojej strony, bez przekraczania jej granic normalności, dziwności, czy tego co wydaje się śmieszne, bo nie daj Boże ludzie się dowiedzą, może rozejdą się ploty. Jaki priorytet wysuwa się tu na początek- wstyd przed ośmieszaniem, duma, czy zdrowie dziecka, które teraz gdzieś tam czeka za zakrętem naszych kalkulacji opłacalności? I tak jest w wielu przypadkach, mniej skrajnych nawet, kiedy chcemy niby tej pomocy, pokazania drogi, wsparcia, ale na zasadzie czarodziejskiej różdżki, gdzie wracam do domu a tam bez mego wysiłku, bez żadnego wydatku energetycznego z mojej strony, bez zmieniania absolutnie niczego, wszystko się samo pięknie naprawia. A tak by się chciało żeby prosta prawda była oczywista: Starania kochającej osoby, szczególnie matki, mogą wiele wyjednać u Boga, zmienić, złagodzić wyroki…

Często zarzekamy się, że gdyby mnie to spotkało to dla dziecka, dla tej osoby, zrobiłbym wszystko, pojechałbym nawet na koniec świata. I w sumie tak myślimy dopóki faktycznie nie stajemy przed opcją tego naszego końca świata. Wtedy życie weryfikuje nasze deklaracje, charakter ukazuje swoją moc, mocne i słabe strony, o które się nie podejrzewaliśmy. Zaczynamy ważyć, do głosu dochodzi wstyd, dyskomfort, poczucie zażenowania, odsłonięcie się przed ludźmi, narażenie na gadanie, i wytykanie placami, pokora gdzieś znika, wielkie obietnice też…i poddajemy się, godzimy z rzeczywistością, wracając do naszego utraconego raju i płacząc, wzywając w duchu pomocy. A gdy anioł stawia na naszej drodze człowieka takiego jak batiuszka, odwracamy się zażenowani, że mamy się zniżyć do …no właśnie do czego? Do proszenia? To jeszcze nie koniec świata, a to co boli to pycha, duma, ego… Wtedy by sobie pomóc przerzucić szalę na właściwa stronę- działania, drążenia, warto pomyśleć- no dobra, nawet jeśli wyjdę na idiotę, to przynajmniej nie mogę sobie zarzucić, że nie spróbowałem wszystkiego by pomóc dziecku. W zasadzie można by zadać pytanie co mi szkodzi? Skoro już i tak jestem na dnie, przecież do diabła nie idę, tylko do cerkwi… Ale prawda jest taka, że im bardziej się naciska tym bardziej ludzie zamykają się w sobie, nie da się zmusić kogoś do chcenia ponad te ale… Dlatego widząc, że moje wtrącanie się, lub tzw. rady są zbyt trudne do wykonania, po prostu milknę i wycofuję się po cichu…bo na siłę nie da się nikomu pomóc. Kobieta przyjęła wygodną dla niej opcję, że zrobić nic się nie da w tej sprawie, i to było dokładnie to co chciała ode mnie usłyszeć, potwierdzenie, że ona nie zaniedbuje żadnej opcji, powinności, bo przecież żadnej opcji nie ma…

I tak życie płynie dalej, człowiek przyzwyczaja się do jakiejś biedy i traktuje ją jak karę, lub ciężar losu, przeznaczenie, z którym trzeba się pogodzić… Choć nieraz na pewno, każdy kto wierzy w duchowy wymiar istnienia to czuje, dałoby się wyjednać łaskę, wybłagać złagodzenie, przedłużyć życie, ulżyć w cierpieniu, ech…gdyby chcieć o to zawalczyć kosztem własnych granic śmieszności, wygody, dumy.

Często jest też tak, że dobrze nam tak jak jest, ale coś się tam jeszcze chce, sami nie wiemy do końca co. Niby mogłoby się coś wydarzyć, zmienić na lepsze, ale tak, żeby nie zmieniać za bardzo tego co już jest, nie ruszać tego mego uporządkowanego świata. Na przykład, chciałabym więcej zarabiać, i mieć większy dom, ale jednocześnie mieć więcej czasu dla dzieci i wolnego czasu dla radości życia, podróżowania… I jak tu znaleźć idealne rozwiązanie kiedy bez wyciągania katy wiem, że to co badam to nie to czy ta osoba ma takie opcje- bo ma i na dobra pracę w prestiżowej firmie, i na większe pieniądze – lecz nie o to pyta- pyta czy w zasadzie to ona będzie szczęśliwa bardziej poświęcając siebie, swój czas i energię dla pracy zawodowej, czy pracując spokojnie za mniej ale mając więcej czasu dla rodziny i własnych przyjemności… Wtedy widać bardziej zadowolenie człowieka z wyboru jakiejś ścieżki niż to czy ma możliwość nią pójść. Prawda jest też taka, że gdyby sam zbadał siebie uczciwie to wiedziałby, że od czasu do czasu ponarzeka sobie, że mógłby mieć więcej pieniążków i lepszy samochód, ale tak naprawdę to nie czułby się dobrze w tak wymagającej firmie pod czujnym okiem szefa, który wymaga pracy po godzinach.

Jakże często w rozkładzie ukazuje się karta cesarza na plus lub minus, powtarzająca się wyraźnie ze swoim nieugiętym przesłaniem- wszystko zależy teraz od twojej woli. Jeśli pragniesz mieć dobrą pracę i zarobki na wysokim poziomie, to nie licz, że ktoś ci wyczaruje taką posadę bez twego wysiłku- jeżeli opcja jest i pojawia się ale z dodatkiem cesarza, np. na minus to mówi wyraźnie, praca jest w zasięgu ręki, i to dobra, wysoko płatna, ale ty jej nie przyjmiesz, bo będziesz kręcić nosem- bo to trzeba daleko dojeżdżać, za wcześnie wstawać, albo za krótkie urlopy dają… Zawsze jest jakieś ale. Sęk w tym, że często przychodzimy po radę, ale taką która w zasadzie nie będzie wymagała od nas zmieniania absolutnie niczego w naszym życiu. „Ależ tak ja chcę zmiany, nie widzi pani jaki jestem głęboko nieszczęśliwy, ale bez przesady żeby zaraz zakasać rękawy i brać się do pracy, żeby zaczynać od stażu w jakiejś firmie?? Nie no przecież z moim wykształceniem to ja nie godzę się na nic poniżej stanowiska kierowniczego na starcie.”. I pięknie jeśli można takie wróżby wyczytać od razu… Gorzej jeśli widać że tak, marzenia się spełnią, jest szansa na spełnienie oczekiwań ale najpierw trzeba jeszcze gdzieś pojechać, kogoś poznać, wykazać się, czy pokazać co się umie w innej firmie, zostać zauważonym, poleconym dalej. Takich tzw. niegotowych rozwiązań nie lubimy słuchać, najchętniej przyjęlibyśmy opcję: wracaj do domu a tam już wszystko będzie na ciebie czekać. I nie mam tego nikomu za złe, bo sama w sobie znajduję bardzo dużo z tego sposobu myślenia, sądzę, że to bardzo ludzkie :). Jednak gdy stoisz przyparty do muru i ważą się losy, życie twego dziecka, wtedy czy rzeczywiście ludzkie tzw. słabości, jakiekolwiek tłumaczenie może mieć uzasadnienie?

Ech, można nie wierzyć w magię, w energię, w uzdrowicieli, nawet nie wierzyć w żadnego Boga, ale to nie zmienia faktu Istnienia tego. Nasze odrzucenie jakiejś opcji po prostu zamyka drzwi do niej, odcina nas od dróg i drogowskazów, niemniej jednak własna płaszczyzna duchowa i tak stara się pomagać, podsuwa rozwiązania, spotkania, ludzi, informacje, które mogą naprowadzić na pomoc. Wielu ludzi nie wierząc w uzdrowicieli, ludzi z wykształceniem wyższym, zajmujących wysokie, poważane stanowiska korzysta z tej tzw. niszy. Jeździ do uzdrowicieli, nieraz jak się zapyta taką osobę, wierzy pan w to, słyszy się: Sam nie wiem, ale kto wie może pomoże, tylu ludzi opowiada, że im pomogło, to może i tu … Gdyby choć taka postawa, nie mówię już o wielkiej wierze, ale o zwykłej dobrej woli, towarzyszyła ludziom, o ileż więcej mogliby zrobić sami dla siebie. Taka postawa już nie zamyka drzwi, otwiera pewne furtki, postawa zainteresowania-zobaczę czy to działa, gotowości przyjęcia uzdrowienia, już ułatwia pracę z taką osobą, chęć wykazania się jakąś wolą, działaniem, wydatkowaniem własnej energii by zapracowała na nasze marzenie jest tu niezbędna. Upychanie problemu, zamiatanie śmieci pod dywan, wzruszanie ramionami-najwidoczniej tak miało być, bo innej opcji nie widać to w sumie oszukiwanie siebie, zadowalanie własnej wygody, bo oznacza tyle, że możemy swobodnie odetchnąć, nie musimy przesuwać naszych granic konformizmu. I o ile w wielu przypadkach patrzę i mówię doskonale panią, pana rozumiem, bo ja też tak mam, nie lubię np. tłumów, źle się czuję podczas publicznych wystąpień, jestem raczej dość zamknięta w sobie, chyba że dostaję do ręki długopis :)…. Koleżanka namawiała mnie do nagrywania filmików, programów, ezoterycznych, ale ja nie lubię mówić przed kamerką, źle się z tym czuję, mało bezpiecznie…. i dla mnie łatwo jest powiedzieć- nie, bo ja jestem 7 numerologiczną, albo to nie ten czas, może za rok…i za rok… I to kwestia mojego cesarza i mojego tzw. rozwoju zawodowego, wychodzenia do świata, ludzi z czymś jeszcze i jeszcze… Co innego jednak pozwalanie sobie na nieujawnianie siebie do końca, gdy chodzi o jakieś cele zawodowe, marzenia osobiste, a co innego gdy decyzja ma wpływ na jakość życia- zdrowie, przetrwanie ukochanych, rodziny, Twoje. Bo odpuszczanie sobie walczenia o SIEBIE też jest odwróceniem się od Łaski, poddaniem się, odrzuceniem daru życia, który jest istotny nie tylko dla ciebie ale dla wielu istnień, zawsze jesteśmy z kimś powiązani… – ale o tym innym razem-to temat na dłuższy wywód.

Nie wszystko jest przesądzone i nie da się zawsze wyczytać uzdrowienia w kartach, nie zawsze widać rozwiązanie, ale zawsze warto zostawić choćby uchyloną furtkę dla naszego Anioła, który dwoi się i troi by nam umożliwić polepszenie jakości naszego życia, wniesienie radości, miłości, światła. Jeśli zatrzaskujemy mu drzwi przed nosem stałym powtarzaniem- nie, to się nie może udać, a na pytanie skąd wiesz, odpowiadamy- nie wiem, ale tak myślę… To tak naprawdę mamy to co chcemy. Niestety bardzo często potrzeba od nas tego dowodu dobrej woli by dać zaczyn dla tej łaski, cudu. Musimy wyjść z dowodem naszej chęci zmienienia siebie, czegoś w naszym życiu. Gdy chcemy znaleźć pracę, to jasne że trzeb jej szukać, a nie czekać na telefon od znajomego, który może mnie gdzieś wkręci. Stary ale aktualny dowcip prosto ten mój mały wywód komentuje:
– Boże, nie masz litości? Moja rodzina głoduje, jutro bank nas wyrzuci z domu, pozwól mi wygrać w lotto!
Nagle widzi błysk i staje przed obliczem rozgniewanego Boga:
– Mogę Ci pomóc, ale wykrzesaj też coś z siebie – wypełnij wreszcie ten cholerny kupon!

komentarze 2